Wystarczająco dobry nauczyciel – czyli jaki?

Temat numeru Otwarty dostęp

Często obserwuję w naszym zawodzie dwie skrajne postawy. Widzę nauczycieli, którzy bardzo ambitnie (aż chciałoby się powiedzieć: zbyt ambitnie) podchodzą do swojej pracy zawodowej. To właśnie oni ślęczą nocami nad wymyślaniem coraz to nowych gier i zabaw językowych, w wolnym czasie nieustannie laminują i dopieszczają nowe materiały, mimo złego samopoczucia nie idą do lekarza, a jeśli już pójdą, to kategorycznie odmawiają pójścia na zwolnienie, bo przecież czekają na nich spragnieni wiedzy uczniowie, są zawsze gotowi zostać w szkole długo po zakończeniu swojego dnia pracy, przeżywają silną frustrację jeśli wychodzi na jaw, że czegoś nie wiedzą i tak dalej, i tak dalej, a przy tym często narzekają na zmęczenie czy brak energii. Znasz takich, Drogi Czytelniku?

Jest i druga strona meda­­lu – nauczyciele, którzy robią wszystko, co jest w ich mocy, aby wymigać się od rad pedagogicznych tudzież konsultacji z rodzicami. Nauczyciele, którzy chowają się za plecami innych, kiedy trzeba zrobić coś dodatkowego lub zostać w szkole po lekcjach chwilę dłużej, którzy ucząc, stosują od lat te same metody i techniki i szkoda im czasu na zgłębienie tajników nowoczesnej metodyki czy dydaktyki, którzy nieustannie są w tyle z bieżącym wypełnianiem dziennika elektronicznego, a współpracę z rodzicami traktują jak zło konieczne i tak dalej, i tak dalej. Założę się, że ten typ nauczyciela również nie jest nikomu, obcy, prawda?
Nie jestem fanką żadnego z zaprezentowanych przeze mnie powyżej typów nauczycieli, chociaż spotkałam ich w każdym ze swoich miejsc pracy i mam świadomość, że funkcjonują w naszej edukacyjnej rzeczywistości. W moim odczuciu, oprócz niewątpliwych plusów, jakie niesie ze sobą jedno i drugie podejście (przykładowo pierwsza postawa niewątpliwie zaskarbia nam miłość i uwielbienie dyrektora, podczas gdy druga niewątpliwie wspiera nasze zdrowie psychiczne), jako nauczyciel widzę w nich dużo więcej minusów i żadne z nich nie wpisuje się w moją wizję współczesnego nauczyciela. 
W dzisiejszym artykule zamierzam zachęcić Cię do pochylenia się nad figurą wystarczająco dobrego nauczyciela – to pojęcie, które ukułam całkiem niedawno, czerpiąc inspirację z Donalda Winnicotta, brytyjskiego pediatry i psychoanalityka, i wprowadzonego przez niego pojęcia wystarczająco dobrej matki: matki, która przy całej swojej miłości i oddaniu do dziecka nie więzi go w rodzicielskiej klatce i nie zapomina, że ona jako człowiek też jest ważna i nie musi rywalizować z innymi rodzicami o palmę rodzicielskiego pierwszeństwa. To tak z grubsza. Zainteresowanych odsyłam do arcyciekawych przemyśleń Donalda Winnicotta i jednocześnie zapraszam do lektury moich refleksji oscylujących wokół osoby wystarczająco dobrego nauczyciela, który wypełnia swoje obowiązki, angażuje się w pracę, ale przy okazji dba też o siebie i swoje potrzeby i żyje życiem nie herosa czy lesera, lecz wystarczająco dobrego pracownika.

POLECAMY

Monopol na wiedzę

Kilkakrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem padającym z ust nauczycieli, że społeczeństwo oczekuje od nas tego, że „będziemy wiedzieć” tudzież „będziemy się znać”, co równa się temu, że powinniśmy mieć wyrobioną opinię na każdy temat, nawet jeśli wiedza ta jest niespecjalnie (lub wcale!) poparta doświadczeniem. Myślę, że jest to pokłosie dawnych czasów, kiedy nauczyciel rzeczywiście był postrzegany jako jedna z niewielu wyedukowanych i obytych w świecie osób z jego społeczności, osoba, do której szło się po radę, która objaśniała świat. Wielu nauczycieli nadal w to brnie i chociaż niemożliwością jest znać się na wszystkim, to zdarzyło mi się kilka razy słyszeć wypowiadane z przekąsem stwierdzenie: „Szkoda czasu na dyskusję z nauczycielami. Wiesz, jak z nimi jest – myślą, że wszystko wiedzą”. Osobiście znam nauczycieli, dla których ujmą jest przyznać się, że czegoś nie wiedzą. Rozumiem, że nieprofesjonalne jest przygotowywanie uczniów do matury z języka angielskiego przy jednoczesnej niewiedzy, jak ten egzamin wygląda i na co zwrócić uczniowską uwagę (tak, znam takie sytuacje), ale nie mam problemu z przyznaniem się, że nie znam znaczenia jakiegoś angielskiego słowa, a jeśli chodzi o wiedzę spoza mojej dziedziny, to już w ogóle wrzucam na luz i jeśli czegoś nie wiem, to po prostu nie wiem i nie wstydzę się do swojej niewiedzy przyznać oraz nie uważam, że przez to tracę autorytet czy szacunek uczniów. Wręcz przeciwnie – od kilkorga uczniów zdążyłam już usłyszeć: „Fajnie, że pani się przyznaje, jak czegoś nie wie albo o czymś pani nie słyszała, bo wielu nauczycieli w życiu tego nie zrobi”. Coś w tym jest, nie sądzisz, Drogi Czytelniku?
Błądzić jest rzeczą ludzką, ale nie nauczycielską – powyższe rozważania odnoszą się także do przyznania się do błędu. I znowu gdzieś tam pojawiają się oczekiwania innych, że nauczyciel nie powinien się mylić, a nauczyciel brnie w nie, nie dając sobie zwykłego ludzkiego prawa do pomyłki. Pamiętam, jak podczas zajęć z klasą dwujęzyczną namiętnie myliłam wymowę mayor z major. Gdy w końcu uświadomiłam sobie swój błąd i powiedziałam do klasy, że właśnie dałam ciała z wymową, to kilka osób uśmiechnęło się i pokiwało głowami. Widząc to, wykrzyknęłam: „To zamiast mi przerwać i zwyczajnie zwrócić uwagę, siedzicie i słuchacie błędnej wymowy?!”. Wtedy jeden z uczniów powiedział: „Przecież nie wypada zwrócić nauczycielowi uwagi, że popełnił błąd, bo się obrazi”. I znowu coś w tym jest, ponieważ sama kilka lat temu byłam świadkiem, gdy uczennica dwa razy podchodziła do biurka polonistki ze swoim wypracowaniem i wskazywała, że nauczycielka zaznaczyła w nim błąd ortograficzny, który nie był błędem, a nauczycielka nie przyjmowała tego do wiadomości, tylko odsyłała ją z tym nieszczęsnym wypracowaniem na miejsce, chociaż, co tu dużo mówić, nie miała racji. I znowu – przyznanie się do błędu to żadna plama na honorze. Nie jesteśmy robotami, tylko ludźmi. Chyba że bierzemy się za sprawdzanie wypracowań maturalnych na poziomie rozszerzonym, zupełnie nie wiedząc, jak to robić, i zupełnie się tym nie przejmując (tak, takie sytuacje też znam).

Choćby się waliło i paliło, zawsze jestem przygotowany

Nie wiem, jak Tobie, ale mnie, chociaż poważnie podchodzę do wykonywanego zawodu i staram się być przygotowana do lekcji, nie zawsze mi się to udaje. Zdarzyło mi się kilka razy, odkąd pracuję w szkole, nie przynieść skserowanych arkuszy testów, bo albo zapomniałam wziąć gotowego testu z domu i nie miałam w związku z tym czego skserować, albo wzięłam go z domu, ale szkolne ksero odmówiło współpracy. Cóż, musieliśmy przełożyć sprawdzian na inny dzień. Zdarzyło mi się poprosić uczniów o to, aby nie brali ze sobą podręczników, ćwiczeń i zeszytów, bo będziemy omawiać sprawdzone przeze mnie wypracowania i… nie wziąć wypracowań z domu. Zdarzyło mi się nie wziąć z domu moich materiałów i pożyczałam je od uczniów. Podczas zastępstw z innymi klasami wcale nie robię obowiązkowo języka angielskiego – i nie dlatego, że mi się nie chce, ale uważam, że można ten czas przeznaczyć chociażby na kształtowanie umiejętności społecznych, a nie kolejną lekcję. I czy coś się w związku z tym stało? Nic. Uczniowie żyją i z tego, co widzę, mają się w miarę dobrze, a i moje życie tudzież zdrowie nie doznały uszczerbku. Znam nauczycieli, którzy w takim wypadku na łeb, na szyję pognają do swojego samochodu i pojadą do domu, aby przywieźć to, co nieprzywiezione, lub przy braku środka transportu będą przynajmniej przez trzy dni chodzić z wyrzutami sumienia, bo jak to możliwe, że oni zapomnieli, nie dopilnowali. Znam też takich, dla których zapomnienie czegoś i płynięcie przez czterdzieści pięć minut to naturalny stan. Zachęcam Cię do przyjęcia do wiadomości, że czasami takie sytuacje się zdarzają, każdy czasami nawala – i nie ma powodu do samobiczo...

Ten artykuł jest dostępny tylko dla zarejestrowanych użytkowników.

Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się.

Przypisy